Wszystko
zaczęło się wiosennego poranka. Słonecznego, wiosennego poranka.
Ciepłego, słonecznego, wiosennego poranka. Wojtuś bawił się z
kolegami w policjantów i złodziei.
Jako wzorowy stróż prawa szybko uwięził wszystkich rabusiów
(czyt. zakopał ich w piaskownicy). Wtem na ramieniu trzyletniego
Wojtusia usiadł trznadel i począł ćwirkać coś do wojtusiowego
uszka. Wojtuś oczywiście nic nie zrozumiał, ale 13 lat później
był przekonany, iż musi zorganizować biwak zastępu.
Wymęczeni
drogą skauci wysieldli z autobusu, gdzie przywitał ich czołowy
Żubra:
-
Chodźcie! - i poszli.
Szli
tak nocką ciemną, aż przed ich oczyma zamajczył się celi ich
tułaczki.
-
To zwidy? A może fatamorgana?!
-
Nie, to plebania.
Drzwi
otworzyły się lekko po czwartej próbie wywarzenia ich. Uchylił je
ksiądz i nieco zaskoczony zaproponował, by następnym razem
spróbować również ciągnięcia, gdyż tego piątkowego wieczoru
celowo zostawił je otwarte, wiedząc o przybyszach z północy.
Biwak bowiem odbywał się na południu. Ksiądz wskazał nam miejsce
do noclegu, lecz chwilę poźniej zniknął razem z aretyńską wazą,
która dotychczas stała w salce przeznaczonej na nocleg.
-
Nie chała... znaczy się; nie hałasować. - rzekł czołowy,
widocznie już zmęczony wcześniejszymi sprawami organizacyjnymi.
-
Jutro...
I
wszyscy zasnęli, bo byli zmęczeni.
Trrrrryyyyyń!
Trrrrryyyyyń!
I
nagle zerwali się wszyscy ze śpiworów jak jeden mąż, a raczej ze
wszystkich zerwał się tylko jeden mąż, gdyż reszta smacznie
spała, a jemu pilno było do toalety. Minął kwadrans i już
wszyscy się zbierali do śniadania.
-
... a na drugie śniadanianie było...
-
Basta! Jeszcze żeś nie zrobił pierwszego, a już śpiewasz o
drugim!
Po
posileniu się wyruszyli dzielni skauci na eksplorację wsi. Pod
studnią dołączył do nich również drugi zastęp, lokalni
zawiszacy. Gdy już nie było zakątka, gdzie by nie wsadzili swojego
nosa (Paszoł z mojej sypialni!)
postanowili udać się do lasu. Tam oddali się zmaganiom.
Przygnębienie, zmęczenie, apatia... Tego nie było! W lesie aż
unosił się duch walki, wigoru i radości. Po tych harcach, harcerze
potanowili coś przekąsić.
-
Co dziś jemy?
-
Nie żyjesz po to aby jeść, ale jesz po to aby żyć.
-
Złote słowa.
-
W sumie też jestem głodny.Chłopaki wyciągajcie, co macie! Będzie
uczta.
Każdy
spojżał po drugim lekko zmieszany. Zastępowemu z każdym momentem
topniał pogodny wyraz twarzy. Zza pagórka: bowiem był to las
poprzecinany wąwozami niczym czoło pana, który wygonił nas ze
swojej sypialni; rozległ się donośny głos.
-
Ja mam!
Była
pomidorówa. Smaczna też. Uwzględniając podział na strefy
czasowe, to w Londynie przed kwadransem każdy szanujący się
obywatel siorbnął sobie troszkę herbaty. Wracali już skauci z
lasu, by zdążyć na Mszę św. Gdy kończył się dzień, w którym
Bóg stworzył zwierzęta lądowe i człowieka (sobota) harcerze
udali się z powrotem do miejsca noclegu.
-
To zwidy? A może fatamorgana?!
-
Nie, to plebania. To już nie jest śmieszne.
To
prawda. Nie było już w tym nic zabawnego. Harcerze już nie
potrzebowali interwencji księdza przy drzwiach, dzięki temu mieli
więcej czasu na gry izbowe i podsumowanie. Potem jeszcze kolacja.
-
Mniam!
Ognisko
w salce okazało się spalonym pomysłem. Yyy, także tego...
Zastąpiliśmy je więc grami z ekspresji i popisem dowcipu i sztuki
oratorskiej.
Trrrrryyyyyń!
Trrrrryyyyyń!
Tym
razem zerwało się już dwóch, jednak zanim zdecydowali który
pierwszy, reszta zdążyła już zażyć porannej toalety. Chwilę
później byliśmy już na niedzielnej Mszy św. Nasz transport miał
zjawić się o 9:07, więc śniadania nie omineliśmy. Pożeganliśmy
się z księdzem i czołowym, którzy mieli zostać na południu, a
wyruszyliśmy do dom, w jak najlepszym duchu.
-
... tańczę aż mnie bolą kolana...
-
Basta!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz